czwartek, 29 sierpnia 2013

ODCINEK kręcony w Kasamie

Davies to chłopiec, który najczęściej przyłącza się do wspólnej modlitwy z nami na różańcu.
- Davies, a Ty dlaczego się modlisz na różańcu? Bo tak chcesz czy dlatego, że Father Chaster mówi, że tak trzeba? - pytam go, podczas konferencji na temat wiary w Kasamie, podczas zjazdu młodzieży salezjańskiej.
- Bo chce? - oodpwiada.
- A dlaczego chcesz?
- Bo Pan Jezus mi pomaga.
- A o co się modlisz?
- Za ludzi.
- W Lufubu?
- Nie, na całym świecie.

Tutaj wszystkie dzieci chodzą z różańcem na szyi, bo to dla nich skarb, że posiadają coś na własność. A więc to normalne, że ja też noszę go na szyi. Będąc w Kasamie szliśmy ulicą odmawiając różaniec. Idąc ulicą gdziekolwiek w Zambii, ludzie robią różne śmieszne rzeczy. Śpiewają, sprzedają różne dziwactwa, noszą ciężkie przedmioty, cieszą się bez powodu, a ja wśród nich po prostu mówię różaniec. Takie sobie jeszcze jedno udziwnienie. W Kasamie nawet nie wiem kiedy ludzie przyłączali się do nas do wspólnej modlitwy na różańcu. Będąc tutaj  wiecznie poruszamy tematy o Bogu. Bo byliśmy przecież na zjeździe młodziezy salezjańskiej, bo prowadzimy salezjańskie oratorium, na placówce, którą prowadzą księża. Bo na naszym tracku, kiedy podróżujemy, widnieje wielki napis DON BOSCO Agriculture.

To wcale nie jest tak, że te dzieci tyle zyskują dzięki mojej pomocy tutaj. To jest dla mnie łaska, że ja tu jestem. Mogę tu odkrywać samą siebie. Afryka, Zambia, Lufubu jest dla mnie Darem. Rzeczywiście, kiedy mówiłyśmy różaniec z chłopakami, najmniejszy Davies jako intencję poprosił o modlitwę za wszystkie dzieci na świecie.

Zawsze dawanie świadectwa mojej wiary było dla mnie trudne. Wśród ludzi, dla których to nie ma najmniejszego znaczenia. Wśród tych, którzy drwią z osób wierzących. Wśród osób, które są tak daleko od Boga, że nie przyznają się same przed sobą, że kiedyś były wierzące. Często modliłam o odwagę, do dawania świadectwa mojej wiary. Ale On miał dla mnie inny plan. On wysłał mnie tam, gdzie mogę iść, dawać świadectwo po prostu z tym co mam...
Father Antonio zapytał nas w Kasamie, jak z naszą modlitwą na misjach. Opowiadał o belgijskich wolontariuszach, którzy owszem chodzili na msze w niedziele, ale msza w tygodniu była dla nich dziwactwem. Wolontariuszka z Niemiec, którą spotkałyśmy w Kasamie opowiadała, że dla niej nawet msza w niedzielę, nie jest obowiązkowa. Była przekonana, że większość niemieckiej młodzieży nie umie modlić się na różańcu. Ksiądz Piotr z Kazembe przez rok nie zdołał przekonać niemieckich wolontariuszek do brewiarza A my Pollki? My poza poranną mszą i brewiarzem, koronką w ciągu dnia i Aniołem Pańskim wieczorem, odmawiamy jeszcze 3 różańce dziennie. Z potrzeby nie z przymusu. Zupełnie z własnej woli. Nie po to, żeby pokazać, że potrafimy. Ja wiem, że to jest dla mnie łaska, że ja tutaj tak mogę, że mam czas, że ktoś chce się ze mną pomodlić.

Kiedy ksiądz Czesiek mijał nas podczas śniadania w Kasamie, zapytał:
- Jak tam moje gwiazdy?
- Świecą – odpowiedziałam.

My przyjechałyśmy tu we 3, aby świecić. Wcale nie dlatego, że jesteśmy białe. Ale żeby świecić przykładem.

sobota, 17 sierpnia 2013

ODCINEK ,,Jaka to melodia”

Rano budzi mnie dźwięk budzika. O 6 rano. Wystarczą tylko wibracje. Potem stłumione krzątanie w naszym domku i nieustanne kapanie cieknącego kranu, jeśli jest woda.  Następnie poranne śpiewy podczas mszy w kaplicy, o wschodzie słońca, które rano wygląda jakby ktoś wyciął czerwone kółeczko z wycinanki i przykleił je niezbyt starannie do nieba. Mimo że jestem w buszu, z dala od cywilizacji, zgiełku i wszechogarniającego hałasu, tu nigdy nie panuje cisza.

Przez cały dzień słychać wszędzie wrzaski dzieciaków. Od rana pozdrowienia pracowników na farmie – Good morning, how are you? Czasem odgłosy zwierząt. Zadziwiające jest, że tutaj kury wydają odgłosy  jak nasze kaczki. Słyszę też rozmowy w różnych językach. Choć tutejszy angielski brzmi jakby ludzie mówili z zatkanym nosem. Od czasu do czasu słyszę bzyczenie komarów, a wraz z nimi moje myśli, że ten jeden na pewno przenosi malarię. Po południu krótka sjesta, wtedy Lufubu na chwilę cichnie

Zdarza się, że ciszę tę przerywają pożary buszu. One również mają swój charakterystyczny dźwięk. Jak skwierczenie w kominku, ale 10 razy bardziej intensywne. W rzeczywistości najpierw słyszę ten odgłos, a dopiero potem uświadamiam sobie, że się pali i podnoszę głowę, by dostrzec skąd leci dym.

W ciągu dnia rozbrzmiewają nasze polskie, krzywo wymawiane zdania po angielsku i łagodzący wszystko śmiech przy posiłkach. Czasem również turkotanie naszej ciężarówki, którą jeździmy sprzedawać kurczaki, a od czasu do czasu szum wiatru. Bywa, że wieczorem wiatr jest tak silny, że brzmi jak sztorm na morzu. Choć dzisiaj w kościele wiatr pełnił dla mnie inną rolę.

Ludzie tutaj są bardziej otwarci na działanie Ducha Świętego, my Europejczycy mamy za dużo spraw na głowie, by porwał nas Jego powiew. Tutaj nie da się sztywno stać na mszy i odmawiać bezmyślnie formuły modlitwy. Tutaj nawet jak nie mam ochoty na tańce i zabawę, to na każdej mszy uświadamiam sobie w jej trakcie, że najpierw kiwa mi się głowa. Potem rytm bębnów wprawia w ruch moje palce, potem dłonie, a potem uginają mi się łokcie i kolana. Czasem jakieś dziecko mnie szturchnie i i uruchamia się reszta. Murzyńska rytmy sprawiają że człowiekowi od razu chce się tańczyć. Tutejsi ludzie mają chyba jakiś dodatkowy mięsień w biodrach. Ja nie wiem jak oni mogą tak ruszać tym brzuchem i biodrami.

Na zakończenie dnia kolejna dawka śpiewów w kaplicy i dźwięk kilku zdrowasiek na różańcu. Potem jeszcze stłumione ,,kici kici”, bo muszę nakarmić Skarpetkę. I krótki spacer do domku uzupełniony polską rozmową, czasem z ks. Cześkiem, czasem z dziewczynami. Bywa, że dłubiemy kluczem po ciemku w drzwiach, kiedy zapomnimy latarki. Do tej pory myślałam, że jaszczurki poruszają się bezszelestnie. Potem budziło mnie czasem w nocy jakieś popiskiwanie i tak odkryłam, że one też ze sobą rozmawiają po ciemku. Czasem kiedy mam siłę, stukam wieczorem w klawiaturę komputera. Czasami jeszcze szuramy szmatką po brudnych naczyniach. A całe Lufubu znowu cichnie, by obudzić się następnego dnia dudnieniem taczek z kubłami wiozącymi wodę z hydrantów.

A kiedy kłade się spać... Co wieczór usypia mnie muzyka buszu, co rano budzi jej śpiew. Jeśli w Polsce mówimy, że świerszcze dają koncert to ja za oknem mam swoją symfonię!

ODCINEK mechanizmu

Prosiłam Pana Boga, aby zabrał to, co we mnie złe.
Prosiłam, aby pomógł mi pozałatwiać różne sprawy.
Prosiłam o cierpliwość.
A On dał mi ZMĘCZENIE.

Najwięcej pracy miałam w kuchni. Dzieciaki pomagają mi teraz przy pomarańczach. Wytłumaczyłam im na migi co mają robić. Tym razem to oni nie ogarniali po angielsku, nie ja. Zabrali się do roboty. Po czym okazuje się, że dwóch chłopców kroi pomarańcze aż na trzech deskach do krojenia. A inne dzieci po dwoje kroją na jednej desce. Tryb. Tryb. Tryb. Zatrybili. W kuchni zawrzało od dziecięcego śmiechu.

Dziś do oratorium przyszłam z aparatem. Chciałam porobić trochę zdjęć. Podeszłam do dzieciaków układających puzzle. Nagle te najmniejsze dzieci zaczynają do mnie krzyczeć: No photo! Go! Zdziwiłam się, ale jak nie chcą, to trudno. Robiłam zdjęcia tylko tym starszym. Po czym przybiegają do mnie te młodsze i krzyczą: Pokaż nam! Pokaż! Ale jak to??? Nie chcieliście foto to i ja wam teraz nie pokażę. Tryb. Tryb. Tryb. Maluchy załapały. Zrobiłam im całą sesję.

Rozmowa z Oliverem zaprowadziła nas do konkluzji, że ja jestem małą dziewczyną, a on dużym dzieckiem:
-Oliva uwielbiam codzienne rozmowy z Tobą zawsze o niczym.
-Bo ten Twój angielski jest taki słaby, że możemy rozmawiać tylko o niczym – dodał złośliwie.
-Oliva masz rację, mój angielski pozostawia wiele do życzenia. Ale zwróć uwagę, że tylko Ty jeden najlepiej nadajesz się do takich rozmów ze mną zupełnie o niczym.
Tryb. Tryb Tryb. Adrian zaczyna się śmiać, zatrybił pierwszy.

Joseph (Dżozef) biegał dzisiaj za mną po oratorium i celowo zniekształcał moje imię. Mila! Mila! Słyszę już któryś raz z kolei. Spoko, ja zaczęłam się zwracać do niego Zef! Tryb. Tryb. Tryb. Ogarnął. Nazywanie mnie Milą nie bardzo miało sens. Jemu Zef jeszcze bardziej się nie podobało.

Dziś jestem tak zmęczona, że nie mam siły się przejmować tym, co złe, tym czego nie załatwiłam, tym do czego nie mam cierpliwości.

Ks. Czesiek mówił, że tak właśnie możemy poznać swoje powołanie. Gdy jesteśmy zmęczeni i padamy na ryjek, ale jednocześnie jesteśmy szczęśliwi. Rzeczywiście tak jest. Ja nie mam przymusu, żeby tu być. Nikt mi nie narzucił praktyk do odrobienia, by je odbębnić. Nie trzyma mnie tu obowiązek pracy, by zarobić pieniądze, by utrzymać rodzinę. Na własne życzenie przyjechałam tu żeby się zmęczyć. Okazuje się, ze w tym zmęczeniu odkrywam sens.

Poprosiłam Go dzisiaj o wenę do napisania czegoś, a On dał mi pracowity dzień pełen wrażeń. ZATRYBIŁAM!

niedziela, 11 sierpnia 2013

SCENY z mojego świata

,,Na ziemi jest o niebo lepiej i każdy CUD zwykły jest codziennie zdarza się!”

W tamtym tygodniu minęła data ważności mojej 30 dniowej wizy w Zambii.

Przychodzą mi od czasu do czasu takie momenty w ciągu dnia, że jeszcze nie mogę w to uwierzyć że jestem w Afryce. Na Czarnym Lądzie, który wcale nie jest czarny. Wśród ludzi, którzy wcale nie są biedni, mimo braku pieniędzy. W tym klimacie, który miał być taki upalny, a ja tu marznę wieczorami w polarze. I ten księżyc, który razi w oczy, gdy się na niego spogląda nocą. A za dnia widok dzieciaków z jeszcze mniejszymi dziećmi na rękach. Za to na plaży ciężko zobaczyć jakiegoś murzyna, bo przecież nikt z nich nie opala się na słońcu.

Ostatnio Mukuka zapytał mnie czy jadłam trzcinę, z której robi się cukier. A ja nawet nie wiedziałam, że to można jeść. Można, ale trzeba wiedzieć jak! Mukuka to jedyny murzyn jakiego znam, który nie jest powolny. Chyba zostanie moją bratnią duszą (Drugą po moim Muzo!) Dla całej reszty życie toczy się Panono Panono (powoli, powoli), co mnie momentami wyprowadza z równowagi.

Czasem popołudniami mogę sobie poobserwować w moim Lufubu pożary buszu. Pożary powodowane wcale nie przez upalne słońce, ale podpalaczy. Mówią, że w czasie pory suchej trawa wtedy lepiej rośnie, a od ognia uciekają zwierzęta, które można złapać. Murzyni, niby nie wykształceni, a śmigają po angielsku, że nawet ja się czuję zawstydzona swoją marnością. Podobnie jest  ze sprawdzaniem godziny. Pytam: Rafe, która godzina? Rafe spogląda na słońce, na które ja nie jestem w stanie popatrzeć i mówi mi: Jedenasta, czas iść do szkoły. Rzeczywiście, jest 11.10

To są moje małe cuda. Mam tutaj swój świat i już wiem, jak ciężko będzie mi go opuścić...

ODCINEK przewodu pokarmowego

,,Bracia: Kto skąpo sieje, ten i skąpo zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. Każdy niech przeto postąpi tak,  jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg. A Bóg może zlać na was całą obfitość łaski, tak byście mając wszystkiego i zawsze pod dostatkiem, bogaci byli we wszystkie dobre uczynki (...)” (Kor 9,6-8)

Znalazłyśmy mysz w naszym domku. Nie lubię myszy, są obrzydliwe. Trochę inne niż w Polsce. Ale, nie tym się przejęłam. Myszy w domu oznaczają GŁODNE węże w pobliżu...

Jak ślepej kurze ziarnko, trafił mi się ostatnio wypad do Mansy sprzedawać kurczaki. Zmęczeni i głodni wylądowaliśmy w restauracji, która w niczym nie przypomina naszej. Poza jednym wyjątkiem, tam też kupuje się ciepłe jedzenie. Jest gorąco, więc oczywiście siadamy na zewnątrz. W zasięgu mojego wzroku znajduje się kosz na śmieci. W śmietniku grzebią dwaj chłopcy. Głodni chłopcy. I odechciewa mi się jeść. Nie jest mi ich szkoda, nie ogarnia mnie litość. Takie już panują tu warunki. Taką Afrykę zastałam i taką opuszczę. Nie jest mi żal. To tylko czysta kalkulacja. Ja mam pełny żołądek, oni pusty. Przychodzi mi do głowy sławne hasło Polskiej Akcji Humanitarnej ,,Podziel się posiłkiem”. Dzielę swoją bułkę z parówką na pół i wkładam do brudnej rączki chłopca. Ręki, która przed chwilą nurkowała w koszu pełnym śmieci. Śmieci, które my uznajemy za odpady, a dla tych chłopców były skarbami.

Zwykły głód można łatwo zaspokoić. Ale chroniczny głód przekształca się w niedożywienie... Tutaj niedożywione dzieci można poznać przede wszystkim po dużych napęczniałych brzuszkach. Ale jeśli chcesz naprawdę pojąć czym jest niedożywienie, nie czytaj o tym w internecie. Bo wtedy tylko się dowiesz. Nie oglądaj tego w telewizji. Bo wtedy tylko to zobaczysz. Przyjedź tu i dotknij, tego brzuszka. Poczuj to... A potem spójrz głęboko w ich wielkie oczy i uśmiechnij się do tych dzieci, bo one naprawdę są szczęśliwe.

Teraz dzieci w Zambii mają wakacje. Przed wakacjami w soboty prowadziliśmy dla nich scholary. Nie będę się nie rozwodzić na czym to polega. Wyjaśnię tylko, że chodzi o takie zorganizowane zajęcia dla dzieciaków. Zajęcia, które kończą się obiadem. Dzieci dostają na talerzu porcję ryżu i ugotowane jajko. Jemy wszyscy razem. Wystarczy, że przejdę korytarzem ze swoim talerzem i już nie mam połowy. Jedną łyżkę dorzucam Bundzie, bo ma już pusty talerz, jedną Emmanuelowi, bo poprosił, jedną Beti, bo już jej się kończy, jedną Stephanie, bo patrzy na mnie proszącym wzrokiem, jedną Ewansowi, bo on część swojej porcji pakuje do woreczka, aby zanieść do domu i tam się z kimś podzielić lub zjeść wieczorem. Część dzieci wkłada sobie jajko do kieszonki, by zjeść je potem z shimą w domu. Grupa dzieci proszących o dokładkę wygląda jak wrzeszczące pisklęta w gniazdku. Czekające, aż mama włoży im do dzioba jakiś przysmak. Przebijają się ze swym pustym talerzem przez resztę gromady, aby nie stracić swojej szansy na cokolwiek, co zostało. Za każdą łyżkę ryżu dostaję od nich słodki uśmiech.

Gdy byłam w Albanii, widok bardzo chorych umysłowo i mega niepełnosprawnych dzieci bardzo mnie zmartwił. A potem Landy mnie uświadomił. To tylko nam jest żal, gdy je widzimy. Głodne czy chore, one nie są świadome, że ich świat mógłby wyglądać inaczej. One pojmują świat po swojemu i są szczęśliwe. Taka jest ich rzeczywistość.

Dlatego nie jest mi szkoda. Ale jeśli masz więcej to Podziel Się Posiłkiem. A ja tymczasem wypędzę mysz z naszego domku. Taka rzeczywistość...

piątek, 2 sierpnia 2013

ODCINEK afrykańskiego dzieciństwa

Chciałabym, aby moje dziecko wychowało się wśród tutejszych. Po powrocie do Polski byłoby ono zdecydowanie najbardziej samodzielnym dzieckiem na osiedlu, w przedszkolu, czy szkole, a może nawet w całym mieście. Tutaj dzieci radzą sobie same. Pilnują się nawzajem, noszą sobie wodę, pocieszają się, gdy któreś płacze. Nie poznałam nikogo w pierwszej klasie, kto nie umiałby jeszcze wiązać.

Pytam Waziliego, kto go nauczył pływać. Odpowiada mi ze zdziwieniem, że sam się nauczył. Tłumaczy mi łamanym angielskim: Musisz po prostu machać rękami i nogami. O tak (tu macha kończynami). I wszystko jasne :D

Wszystkie te dzieci powoli stają mi się bliskie. Owszem mają swoje dziwne przyzwyczajenia, np. przychodzą do oratorium z grzebieniem we włosach albo z taka grzybicą, że nie mają już włosów na głowie. Same chodzą z 3 dniowym brudem na stopach, ale śmieją się ze mnie. Jak to, przecież Muzungu nie może chodzić z brudnymi?!

Pracowałam już z dziećmi z Polski, Litwy, Albanii, a teraz z Zambii. Wszędzie jednak dzieci są po prostu dziećmi. Cieszą się świecidełkami i oczy im się świecą na widok słodyczy. Tak samo płaczą i się uśmiechają. A najbardziej uwielbiam w dzieciach ich beztroskie podejście do życia. Dzieci w Polsce różnią się ode mnie kolorem oczu czy włosów, tu różnimy się po prostu kolorem skóry.

Wcześniej wszechobecne Give me przyprawiało mnie o zawroty głowy, ale teraz mam 2 odpowiedzi. Na zwykłe Give me odpowiadam. Ok, najpierw Ty mi coś daj, a potem ja dam coś Tobie. Nie ma nic za darmo. Tym sposobem dostałam już gumę do żucia od Johna i Stefani. Chłopczyk dostał za to ode mnie mały samochodzik, który zgubił jeszcze tego samego dnia, a Stefani w zamian za gumę otrzymała długopis, który ukradli jej w szkole... Od Maxwella dostałam wczoraj inny prezent, kijem w nogę echh... Codziennie rano pytam go czy zamierza mnie przeprosić. Nie zawsze jest tak cukierkowo. Potrafią dobrze kłamać. Rozdaje im różańce i mówię, że dam tylko tym, którzy jeszcze nie mają. Nagle się okazuje, że nikt nie ma. A jeszcze przed chwilą się modliliśmy i połowa z nich machała mi przed oczami kolorowymi paciorkami. Przyznają się dopiero, gdy wspominam, że ja nie widzę, ale Pan Bóg z góry widzi wszystko.

Nie wspomniałam jeszcze o drugim sposobie na Give me. To drugie Give me brzmi: Daj mi MÓJ różaniec, długopis, zeszyt, koszulkę, buty. Dzieci, z góry zakładają, że to powinno być jego czy jej. Pytam wtedy: Nie masz swojego różańca? Ja też nie mam, idź poszukaj, może jeszcze znajdziesz. Ale jak to?! O ironio, uwielbiam te ich zdziwione spojrzenia podczas naszej rozmowy :D

Kiedy teraz przychodzą do oratorium, mówię do nich: Give me my sweets. Zawsze odpowiadają:
OK  Kamila, tomorrow.