W Wielki Piątek miała odbyć się droga
krzyżowa dla naszych oratorian, trasą z Lufubu do Kazembe na piechotę (około 12
km). Dzieciaki dostały wcześniej informacje, że wyjść mogą tylko te starsze, i
że jeśli chcą pójść to muszą zapisać się wcześniej na listę. Zapisało się ponad
60 osób, dla większości z nich jedyną motywacją był posiłek, jaki mieli dostać
na miejscu. Jedna dziewczynka nawet zapytała mnie czy będzie kurczak. Cóż,
Wielki Piątek nie jest dla nich przeszkodą, by się najeść i wcale nie mówię tu
o jakichś zagłodzonych dzieciach. Te nasze może są niedożywione, ze względu na
małowartościową dietę, ale nie przymierają głodem. Wyruszyliśmy punktualnie o 5
rano i nawet wszystko poszło sprawnie. Trochę zmoczył nas deszcz, ale
dotarliśmy na czas do kościoła w Kazembe. Natomiast po skończonym nabożeństwie
wszyscy dostali obiecane kanapki, a potem w planie czekała nas droga powrotna.
Kiedy dzieci zjadły, nagle wszystkie
gdzieś się porozchodziły. Jedne na zakupy, inne do salonu gier (główna atrakcja
Kazembe), ktoś odwiedzić rodzinę, ktoś inny poszedł za kolegami. Na 60 dzieci
wróciła z nami dziesiątka. Naprawdę nie było sposobu, żeby ich zebrać w całą
grupę. Ciągle ktoś ubywał po drodze, a jedna dziewczynka jeszcze pośliznęła
się, upadła i skręciła rękę. Porażka…
W Niedzielę Wielkanocną w oratorium
mieliśmy imprezę. Najpierw był szał, bo rozłożyłam slack line’a, który wreszcie
przybył do mnie w paczce z Polski. Znajomi z klubu wysokogórskiego złożyli się
wspólnie, by sprezentować naszym lufubiańskim dzieciakom atrakcję, jaką jest
chodzenie po linie! Dzieci były zachwycone, cieszyły się, że będą teraz jak Don
Bosco, który był znany ze swoich sztuczek. Jednak to również wymagało
organizacji, żeby nikt nie spadł, żeby inni nie przeszkadzali, żeby dobrze
zawiesić linę między drzewami. Oczywiście ogarnięcie całej chmary
rozwrzeszczanych dzieciaków, z których każdy chciał spróbować, było praktycznie
niemożliwe. Kiedy trzymałam jedną osobę na linie, cała zgraja okrążała nas z
każdej strony, tak, że już nie można było poruszać się do przodu. Mimo, że
wszyscy dostali ode mnie jasne wskazówki, kiedy mogą podejść i jak się ustawić.
Załamka…
Potem była jeszcze loteria. Okazało się,
że losów jest mniej niż dzieciaków, a większe dzieci pchają się przed młodszymi,
nie dając im szansy. Było tak głośno, że ciężko było wytłumaczyć jakieś zasady.
Każdy chciał wziąć udział, a niektórzy nawet w nieuczciwy sposób. Katastrofa…
Tutaj jest inaczej niż z dziećmi w
Polsce, mamy inne warunki, inne sytuacje. Ale jeśli kiedykolwiek na jakiejś
rozmowie kwalifikacyjnej mój przyszły szef zapyta mnie czego nauczyła mnie
Afryka, to ja już znam odpowiedź. Misja
w Afryce pokazuje mi jak uczyć się na porażkach. Jak być tarczą na pociski i jak ją usprawniać, kiedy przyjmuje kolejne ciosy :D
Uczy mnie co jeszcze mogę zmienić i
poprawić, na co uważać, czego się spodziewać, czego nie powtórzyć, a co zrobić
jeszcze raz tak samo. Jak patrzeć wstecz z uśmiechem, na to co może nie wyszło
logistycznie, tak jak się tego spodziewałam. Uczy jak przygotować się na ewentualne wpadki. Dzięki temu mogę wyciągać wnioski
jak czegoś nie robić następnym razem. Wiem już, że im więcej porażek tym więcej
mogę się nauczyć. Praca na misji uczy
mnie kreatywności i daje motywacje do szukania nowych rozwiązań. Praca w Afryce dodaje mi otuchy, że to nic,
ze za pierwszym razem nie wyjdzie. Dzięki temu zyskuje doświadczenie na kolejne
skrajne przypadki.
Pojęłam co to znaczy dla szefa mieć doświadczonego
pracownika. Rozumiem dlaczego dobrze jest, kiedy pierwszy rozkręcany biznes się
nie uda. Następny będzie oparty na przebytych doświadczeniach.
Następnym razem przed wyjściem do
Kazembe, dałabym dzieciom wyraźnie do zrozumienia, że wszyscy wracamy razem.
Może dobrym wyjściem byłoby rozdać im kanapki w drodze powrotnej, wtedy mieli
by powód by iść z nami, a nie zostać w Kazembe.
Kiedy rozkładałam linę następnym razem,
wzięłam również ze sobą zwykły sznurek. Sznurek wyznaczał linię, której dzieci
nie mogły przekroczyć, aby nie przeszkadzać tym, którzy akurat znajdują się na slack’u.
Każdy wiedział już wcześniej, żeby zdjąć buty, i że musi się ustawić w kolejce i czekać na swoją
kolej. Podobnie z loterią, teraz już wiem, że np. losowanie trwało za długo. Dzięki temu mogę szukać kolejnych rozwiązań .
Na zbyt duża ilość chętnych też znalazłyśmy sposób. Rzucałyśmy piłką w tłum, a
kto złapał piłkę, mógł wyciągnąć los. Pod jednym warunkiem – jeśli rzucą się
wszyscy i pobiją się i piłkę to kończymy całą zabawę. Obyło się bez ofiar J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz